Jan Poprawa

  • historyk, krytyk muzyczny, publicysta.
  • Wieloletni animator życia muzycznego Krakowa, b. wykładowca  wielu uczelni krakowskich,
  • autor kilkudziesięciu książek. Laureat Nagrody Miasta Krakowa i innych wyróżnień.
  • Aktualnie: członek Rady Programowej Polskiego Radia S.A. w Warszawie, przewodniczący Rady Muzeum Piosenki Polskiej w Opolu, przewodniczący Rady Fundatorów i Rady Artystycznej Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie, etc. etc.
  • Redaktor naczelny rocznika kulturalnego „Piosenka”.

Okruchy niepamięci

Wiadomość o jubileuszu Szkoły Muzycznej I stopnia (noszącej dziś imię Stanisława Wiechowicza) ugodziła mnie dotkliwie. Po pierwsze dlatego, że dopiero w takiej chwili dowiedziałem się, że jestem od szanownej Jubilatki starszy. Pomyślałem: siedemdziesiąt lat, też mi wiek! Ale owo ziarnko pychy wynikającej z tego, żem starszy – szybko ustąpiło innej oczywistości:  żem nie tylko starszy, ale i całkiem stary. Co prawda studentom swym powtarzałem często, że celem młodości jest starość, ale miało ich to przecie ostrzegać tylko, że z tytułu samej młodości nic im się jeszcze nie należy. I być może u kogoś nawet zaowocowało?

Do Krakowa przyjechałem jako młodzik w środku stalinowskiej nocy, konkretnie w lutym roku 1950. Wcześniejsze niedole, koleje i przygody rodzinne nie miałyby  tu więc znaczenia – gdyby nie genetyczna przynależność do osobliwego klanu muzycznego. Nieboszczyk dziadek mój Jan był cenionym w Małopolsce organistą, stryj Czesław altowiolistą i koncertmistrzem WOSPR (a także wybitnym pedagogiem). Ojciec Mieczysław dyrygentem, podobnie jak jego starszy brat Ferdynand. Najukochańszy kuzyn Zdzisław szykował się właśnie do zwycięstw w międzynarodowych konkursach skrzypcowych. O muzyce jako zwykłym hobby rodzinnym nawet nie wspominam, ograniczając się do sfer profesjonalnych. One bowiem sprawiły, że zaraz po przyjeździe do miasta (które od tej pory zostało moim domem) – posłano mnie do szkoły muzycznej.

Szkół muzycznych było wtedy mniej niż dziś, ale i tak wybór miałem spory. Ponieważ wcześniej rozpocząłem nauki w zwyklej „podstawówce” – elementarza muzycznego zacząłem się uczyć przy ulicy Basztowej 23. Dzieląc los malucha w okularach i ze skrzypcami, jaki częściej bywał wyśmiewanym przez rówieśników niedorajdą, niż królewiczem rówieśniczego grona. Przy Basztowej 23, w starym krakowskim mieszkaniu (może kilku mieszkaniach) upchnięto pełne takich niedorajdów sale i gabinety. Dźwięczało w nich od rana do wieczora. Z przykrością jednak przyznam, że poza tym brzęczeniem strojonych nieustannie instrumentów – niewiele z Basztowej pamiętam…

No, może trochę ludzi. Tych zwłaszcza, z którymi stykałem się w latach późniejszych, niekoniecznie na muzycznej ścieżce.  Z samej szkoły pamiętam właściwie tylko nauczycielkę gry skrzypcowej, panią Wandę Chomrańską. Była to dama, z całym bagażem skojarzeń tego słowa. Elegancka, starsza (ale przecież dziesięciolatkowi każdy zdaje się stary) i elegancka. O ile się w swej niepamięci nie mylę – dojeżdżała do Krakowa z Bochni (może i dlatego mam wieczny sentyment do tego galicyjskiego miasteczka, pełnego Pacułów, Skoczków, Piekarczyków etc.). I była pani Chomrańska oceanem łagodności. Nie spotkałem innych osób, którym zawiedzione nadzieje, jakie pokładały w uczniu – sprawiałyby tak autentyczną i wyczuwalną przykrość. W prywatnych archiwach zachowałem dzienniczek z uwagami pani Chomrańskiej. Uroda jej kaligraficznego pisma nadal działa jak kiedyś, budzi respekt i rozczula. Nawet gdy czytam, że „lekcja słabo przygotowana”…

Z czasem uczniowska czereda Basztowej 23 musiała zmienić się z społeczność. Posłużyła do tego szkolna orkiestra. Prowadził ją pan Wroński, wciągając nas metodą nieustannych prób w nieznaną wcześniej atmosferę artystycznej wspólnoty. I budząc satysfakcję: indywidualne ćwiczenia były dla malców nudne jak przygotowywanie futbolowej żonglerki, orkiestra – była niczym drużyna.

Kilku kolegów z tej drużyny profesora Wrońskiego pamiętam. Przy jednym pulpicie siedziałem na przykład z Januszem Muniakiem, dziś wielkim saksofonistą jazzowym. Niedaleko grał na wiolonczeli świętej pamięci Andrzej Jaroszewski, później znany radiowiec  i prezenter muzyczny. W innym miejscu był Tadeusz Wójcik (potem kontrabasista zespołu Zbyszka Namysłowskiego). Gdzie indziej Kazimierz Kaczor, jeszcze nie aktor, tylko gawędziarz. I poważny zawsze Zenek Kłapyta (obecnie profesor AGH). Gdzieś tam znów Marek Poźniczek (wkrótce bodaj najprzystojniejszy lekarz Krakowa). Pewnie nazwiska innych przypomnieć byłoby łatwo, zaglądając do drukowanego programu jednego z koncertów Orkiestry (też zachowałem) – ale cóż z nazwisk, skoro po latach stały się pustym dźwiękiem, nie wywołują wspomnienia twarzy? Pamięć zawodzi, nawet starych ludzi…

Jak zapewne uważny czytelnik zauważył – przynajmniej kilka z wymienionych nazwisk prowadzi w pewien malowniczy zaułek Muzyki – mianowicie jazz. W szkole o jazzie mowy nie było, ale fanfary nowoorleańskie pojawiły się w Krakowie właśnie w połowie lat pięćdziesiątych. Toteż i malcy z Basztowej 23 pokazali oznaki jazzowego zainteresowania. Zenek stłukł rodzinna zastawę, usiłując być perkusistą. Mnie zaś samego uwiodła na chwilę trąbka, na której dziwnie łatwo zagrałem temat „Wszystkich Świętych”, jakoś przypominający (skalą trudności) melodie wygrywane przeze mnie na sygnałówce podczas harcerskich biwaków. Ale nic z tego jazzu na Basztowej 23 nie wyszło. Tylko Janusz mając z szesnaście lat zaczął chałturzyć, na własną chwałę. Mnie jazz dopadł dopiero w Szkole II stopnia przy ul. Warszawskiej (choć i tam nie było przecież łatwo – ucznia Jacka Ostaszewskiego ukarano za saksofon i… bródkę). Dopadł i trzymał długo, po drodze zmuszając do prezesury Krakowskiego Jazz Klubu „Helikon”, potem do pięciokadencyjnej prezesury Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego w Krakowie. Ale to już inne czasy, inny temat…

Telefon w sprawie siedemdziesięciolecia Szkoły dopadł mnie w krakowskim mieszkaniu, na Olszy.  Serio mówiąc – ucieszyłem się bardzo, ale i zdumiałem wielce. Oto bowiem teraz dopiero dowiedziałem się, że stojący tuż obok mego mieszkania czerwony budyneczek, swoisty narożnik ulic Pilotów i Meissnera – to właśnie moja Szkoła! Przeniesiona z Basztowej, razem z sentymentalnymi wspominkami starszego pana.

  Szkoło kochana, trwaj jak najdłużej!

Jan Poprawa

Skip to content