Wojciech Widłak
- kompozytor
- profesor
- rektor Akademii Muzycznej w Krakowie
Basztowa 23. Moja Szkoła Muzyczna. Kamienica zaadaptowana na potrzeby Szkoły dawała uczniom prawdziwie rodzinną atmosferę, muzyczne zacisze w siermiężnych latach schyłkowego PRL. Pamiętam bufet obsługiwany przez staruszka Pana Feliksa, z nieodłącznym czajnikiem i herbacianą esencją oraz pysznymi pączkami. Spędzałem tam niekiedy parę godzin nad zadaniami szkolnymi bądź książką, ukradkiem podglądając nauczycieli przy ich osobnym, dużym stole, palących papierosy i zawzięcie dyskutujących. Było kameralnie i ciepło, również od pieca kaflowego, którym opiekował się Pan Feliks.
Wiszący w szkolnej auli portret Patrona Szkoły utrwalił w mojej pamięci postać człowieka, któremu polska edukacja muzyczna, a więc to, co jest misją tej Szkoły, tak bardzo leżała na sercu. Ale wtedy mnie, dziewięciolatkowi rozpoczynającemu naukę muzyki w murach Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia, nic nie mówiły hasła – tytuły jego utworów: Mruczkowe bajki, Na glinianym wazoniku, Chmiel, zdobiące ścianę auli. Dziś, jako nauczyciel akademicki związany z kompozycją i edukacją muzyczną, często myślę o tym, co Stanisław Wiechowicz pozostawił nam jako dziedzictwo i zobowiązanie, podziwiam jego dalekosiężne wizje, poświęcenie, wartość dokonań wypływających z troski o kulturę muzyczną w jej społecznym wymiarze.
Uosobieniem tak bliskiej Wiechowiczowi idei wychowania polskiej młodzieży w duchu wrażliwości na to, co piękne i wartościowe, byli pedagodzy, których w murach tej Szkoły miałem szczęście spotkać.
Maria Petronik: nauczycielka mojej siostry, która tak mi się spodobała, że pewnego razu poinformowałem rodziców o swojej chęci nauki gry na fortepianie u „tej samej Pani”. Kochająca dzieci, pełna ciepła i prawdziwej słodyczy, żywo reagowała na to, co uczeń miał do powiedzenia i zagrania. Promiennie uśmiechnięta, w przerwach między lekcjami jadła ciastka i to bardzo do tej jej słodyczy pasowało! Wymagała od uczniów tyle, ile należało, i to w sposób niemal niezauważalny. Była znana z niestereotypowego dobierania uczniom repertuaru. Wciąż skądś (bo nie tylko ze szkolnej biblioteki) wynajdywała nowe, mało znane lub w ogóle nieznane utwory. Nauka w jej klasie była więc czymś dużo więcej niż zwykłą „realizacją programu” przewidzianego na danym roku – przerabiałem dużo ciekawych utworów w każdym semestrze, a sam repertuar egzaminacyjny był ustalany drogą selekcji dopiero, gdy zbliżał się termin egzaminu.
To Pani Petronik wymyśliła, bym naukę kontynuował w liceum muzycznym w klasie organów (a nie fortepianu). Ze spokojem przyjęła też do wiadomości moje znudzenie fletem prostym (jako obowiązkowym instrumentem dodatkowym) i wymyśliła, bym w zamian miał lekcje gry na dodatkowym oboju, za co do dziś jako kompozytor jestem jej wdzięczny. W ten sposób zetknąłem się z oboistą (i jak się okazało – organistą), nauczycielem nietypowym, o szerokich horyzontach muzycznych, który ku mojemu zdziwieniu zasiadał przy fortepianie, wykonując niełatwe akompaniamenty. Czesław Kaczara, nie przejmując się moim nieregularnym ćwiczeniem, statusem „dodatkowicza” i ciągłym łamaniem kolejnego stroika, przerobił ze mną szereg ciekawych utworów, głównie XX-wiecznych, co pociągało mnie zdecydowanie bardziej niż typowy szkolny repertuar.
W tym czasie, jako członek Chóru Chłopięcego Filharmonii Krakowskiej, brałem udział w licznych koncertach, nagraniach i podróżach z Pasją i Jutrznią Krzysztofa Pendereckiego. Jeździłem z Mamą na koncerty Warszawskiej Jesieni. Pani Petronik, widząc i doceniając moje zainteresowania kompozytorskie stwierdziła, że organy to najlepsza droga do studiów kompozytorskich, które ewidentnie są mi pisane. Zainspirowała mnie do samodzielnego skomponowania utworu, który następnie grałem na egzaminie dyplomowym i w dorocznym koncercie szkolnym. Dała więc impuls do pierwszej poważnej próby twórczej. To było dla mnie wyzwanie i przeżycie!
Na koniec Maria Petronik uroniła parę łez po egzaminie dyplomowym. Potem odwiedzałem ją jako uczeń liceum, ale tylko przez kilka lat. Od dawna chorowała na serce i odeszła przedwcześnie. Co roku zapalam świeczkę na jej grobie na Cmentarzu Rakowickim, wdzięczny za trud i serce, które włożyła w pracę ze mną.
Zapadły mi w pamięć lekcje z ukochaną nauczycielką umuzykalnienia z rytmiką. One właściwie nie były lekcjami… Tajemniczymi metodami pani Maria Lato sprawiła, że bezstresowo przeszedłem przez zmorę większości chłopców – rytmikę. Uwielbiałem wsłuchiwać się w jej improwizacje, pełne soczyście brzmiących akordów, byłem zafascynowany harmoniami granych przez nią przebiegów rytmicznych i pytałem: jak Pani to robi? Cierpliwie odpowiadała. Często siadaliśmy wokół niej na podłodze przy pianinie i wówczas mnóstwo czasu upływało na… rozmowach o różnych ludziach i rzeczach. A w tym wszystkim wiedza i umiejętności jakoś „po kryjomu” wsączały się nam do głów, tak że i słuch był wytrenowany oraz sprawdzony, i dyktando mimochodem napisane, piosenka śpiewała się z pamięci i rytmy wychodziły jak trzeba – do dziś w głowę zachodzę, jak i kiedy…
No, a przez ostatnie lata była „surowa” szkoła dyscypliny i wiedzy u jeszcze jednej wyjątkowej nauczycielki. Pani Aleksandra Kuszilek trzymała w ryzach niemałą grupę już nie dzieci, ale młodzieży. Budziła respekt i pasowało do niej określenie „Pani Profesor”. Na jej zajęcia wstyd było przyjść nieprzygotowanym. Oj, zapadała cisza przy odpytywaniu z interwałów i trójdźwięków! Na dowód specjalnej troski dostawałem dodatkowe polecenia, żebym się nie nudził i przede wszystkim, żebym nie podpowiadał koleżankom i kolegom, o czym Pani przypominała z charakterystycznym, prawie niewidocznym uśmieszkiem i figlarnym mikro-błyskiem w oczach („Wojtusiu…”). Po moją koleżankę z ławki często przychodził tata… profesor Marek Stachowski, znany mi już wtedy z estrady koncertowej i nagrań. Po kilku latach trafiłem do jego klasy kompozycji, zgodnie z przewidywaniami Marii Petronik. Tak to właśnie wszystko się dla mnie zaczęło – przez tę Szkołę, a raczej dzięki niej.