Marcin Habela
- baryton
- dziekan wydziału wokalnego Wyższej Szkoły Muzycznej w Genewie,
- członek komisji artystycznej Międzynarodowego Konkursu Muzycznego w Genewie i Akademii Tibor Varga w Sionie
- profesor Konserwatorium Narodowego w Lyonie
W naszej szkole spędziłem tylko rok dyplomowy, ale w jakże ważnym życiowo i artystycznie – dla dorastającego chłopca, jakim wówczas byłem – momencie!
1981-1982, przeprowadzka ze Szczecina do Krakowa, odkrycie nowego środowiska, stan wojenny, internowanie ojca i ten uciążliwy pod wieloma względami okres dojrzewania. Tym ostatnim Pani Profesor Krzyształowicz, która uczyła mnie fortepianu, bardzo była przejęta, jednocześnie uświadamiając mi, że moje dzieciństwo już się skończyło, i że nowe wyzwania staną już wkrótce przede mną. Oprócz tej nowej niesamowitej świadomości otrzymałem również od Pani Krzyształowicz jedną z najważniejszych informacji jakie zakodowałem w sobie do dalszego rozwoju artystycznego: muzyka jest żywą materią, której nigdy nie należy wpisywać w sztywne ramy, i którą należy nieustannie przekształcać! To credo do dzisiaj towarzyszy w kształceniu moich studentów!
Ale nasza szkoła to również skrzypiące schody, pan bufetowy, który robił w dniach chóru herbatkę i u którego można było się pokrzepić pysznymi babeczkami, fantastyczne lekcje kształcenia słuchu i teorii z Panią Profesor Urszulą Ochab, z których do dziś dnia noszę w sobie swoiste zrozumienie dla muzyki rosyjskiej i dla utworów sakralnych Mozarta, rewelacyjne lekcje fletu prostego, które zawsze polegały na graniu w duetach i które dały mi wewnętrzne przekonanie, że powinienem grać na instrumencie dętym, co zacząłem dopiero realizować rok temu ucząc się grać na trąbce, oczywiście jako amator.
Ale największym dramatycznym przełomem jaki przeżyłem w szkole była mutacja głosu i związane z nią konsekwencje. Od czwartego roku życia wiedziałem, że chcę być śpiewakiem, a od ósmego, że na pewno operowym. Byłem dumny z mojego sopranowego głosu z niesamowitymi koloraturami, śpiewałem Królową nocy i Traviatę w oryginalnych tonacjach, a największym wyróżnieniem dla mnie było, kiedy dowiedziałem się od naszej sąsiadki, że ona myślała, że to moja matka była śpiewaczką operową. Przełomowy moment nastąpił, kiedy przyjmując mnie do chóru szkolnego Pan Profesor Zbigniew Król przydzielił mnie do pulpitu drugiego sopranu, zamiast do pierwszego. Poczułem wstyd, upokorzenie i porażkę niemożliwą do zniesienia. Zaraz przed Świętami Bożego Narodzenia utrata możliwości głosowych okazała się ogromnym cierpieniem, i żeby nie dać za wygraną okrutnej przeciwności losu postanowiłem z dnia na dzień, że odtąd będę śpiewał basem, oznajmiając jednocześnie Panu Profesorowi Królowi, że ze względu na mutację więcej na chór chodzić nie będę.
Dzisiaj, z perspektywy czasu, jest dla mnie rzeczą oczywistą, że żaden z moich nauczycieli, oprócz może już wspomnianej Pani Krzyształowicz, nie mógł nawet sobie wyobrazić jakie olbrzymie rewolucje tożsamościowe przechodziły w moim ciele i umyśle, i które pomimo czasami przeciwnych wiatrów doprowadziły mnie do międzynarodowej kariery śpiewaczej!
Ale czym by była kariera i życie bez przyjaźni, tych prawdziwych, których próba czasu nie dosięga. To właśnie w szkole poznałem Alicję Kubajewską, po mężu Migielską: nasza przyjacielska więź po dziś dzień jest jednym z najcenniejszych wymiarów mojej drogi jako człowieka i artysty.
Marcin Habela